Jak płomieniem nie do ugaszenia byli święci męczennicy pochłonięci miłością Chrystusa. Ta miłość ułatwiała im męki i czyniła śmierć słodką. O św. Ignacym tak mówi św. Jan Złotousty: “On z taką łatwością zdjął z siebie ciało jakby zrzucał z siebie ubranie.”
Podróżując do Rzymu, św. Ignacy bał się tylko jednego. Mianowicie, żeby inni chrześcijanie swoimi modlitwami nie powstrzymali jego męczeństwa za Chrystusa. Dlatego też ich nieustannie prosił – w listach i słowem, żeby tego nie robili. “Wybaczcie mi”, mówił “wiem co jest mi na korzyść. Teraz dopiero staje się uczniem Chrystusa, gdy nie pragnę nic widzialnego czy niewidzialnego, tylko by Chrystusa otrzymać. Niech spadną na mnie wszystkie diabelskie męki: ogień, krzyż, zwierzęta, siekanie, rozdzieranie, kruszenie kości, ćwiartowanie ciała – tylko żebym otrzymał Jezusa Chrystusa. Lepiej mi umrzeć za Chrystusa niż królować do końca świata…Moja miłość przykuta jest do krzyża i nie ma we mnie płomienia miłości do żadnej świeckiej rzeczy!”
Gdy został wprowadzony na arenę, zwrócił się tymi słowy do tłumu: “Mieszkańcy Rzymu, wiedzcie, że ja nie jestem karany z powodu jakiegoś przestępstwa ani nie zostałem osądzony z powodu jakiegoś bezbożnego występku, lecz z powodu mego Boga, którego miłością jestem pochłonięty, i którego bezgraniczne pragnę: Jego jestem pszenicą i żeby zwierząt mnie zmielą by czystym Jego chlebem się stać.”
Gdy został rozszarpany przez dzikie zwierzęta, dzięki Bożej Opatrzności zostało wśród kości jego serce. I gdy poganie posiekli serce świętego wewnątrz ukazał im się napis ze złotych liter: Jezus Chrystus.